"Jestem jak woda, wszystko mną porusza, wszystko się we mnie przegląda"
Listy, Hans Christian Andersen
Nie czytałam listów, czytałam Dzienniki, które dostałam dawno, dawno temu na Gwiazdkę zaraz po tym jak przeczytałam biografię Andersena.
Należę do tej połowy ludzkości, która Andersena lubi i jakoś mu jestem osobiście wdzięczna, że wymyślił Calineczkę I Brzydkie kaczątko. Dzienniki stały na półce dziesięć lat i czekały aż się odważę, bo, co tu dużo mówić, grube są. I przyszedł czas, że się odważyłam. Czytałam je miesiąc, ale było warto. Andersen poza tym, że był bajkopisarzem był również poetą, człowiekiem bardzo wrażliwym i to widać. Był też skrupulatny, nieśmiały, żądny sławy, wrażliwy i bardzo czuły na swoim punkcie, ale w tym wszystkim ujmujący. W ogóle czytanie czyichś codziennych zapisków ( w tym przypadku były to zapiski tylko z podróży, a szkoda) powoduje wytworzenie specjalnej więzi, oczywiście jednostronnej i czuję teraz do niego jeszcze większą sympatię.
W Dziennikach wszystko się miesza - pogoda, jedzenie, bukieciki, teatr, wrzody, Szekspir, dyliżanse, ból zębów (bardzo cierpiał na ból zębów, smarował je gorzałką i potem był skrępowany w dyliżansie ze względu na zapach), spacery, wizyty, muzyka, gorączka, dużo podobiadków - ale jest to na swój sposób fascynująca mieszanka (czasem za dużo fizjologicznych szczegółów, ale może jestem przewrażliwiona) , nie nudziłam się ani przez chwilę.
Andersen był uzdolniony nie tylko literacko ale manualnie - wyklejał z gazet kolaże na parawanach, robił dla znajomych dzieci wyklejane książeczki, no to musiało być śliczne, bo sam pisał do tych książeczek tekst, robił też bukieciki dla kobiet, te bukieciki były wykorzystywane na przyjęciach zdaje się. Mnóstwo uroczych szczegółów z epoki.
I mnóstwo pięknych obrazków, nie tylko dosłownych ale opisanych w tak malarski sposób, że stawały przed oczami jak żywe:
"Ładunek na szerokim wozie drabiniastym, przeprowadzka, łóżka, beczki, krzesło, garnki, a na samym szczycie stara babuleńka trzymająca swój kołowrotek; do namalowania"
i trochę humoru:
" wspięliśmy się na Hohenstein, a tam czekały na nas truskawki z cukrem. Miałem zupełnie mokre stopy, co bardzo mocno oddziaływało na moje duchowe ja. W Schandau kupiłem parę skarpet i czeskie słomiane buty, pomogło. Wokół dzikie wąwozy, zbocza z czarnymi świerkami, ponad którymi snuła się błękitnoszara mgła."
Dziennik prowadzony był do samej śmierci, ostatnie notatki robiła Dorothea Melchior, w której domu Andersen znalazł opiekę w czas swojej ostatniej choroby, bardzo to było poruszające.
Tymczasem ja wróciłam do drutów po bardzo długiej przerwie, tak długiej, że nie mogłam sobie przypomnieć gdzie mam druty, gdzie markery i wzory. Wszystko udało się znaleźć, nabrałam oczka z trudem, ale owocnie, bawełna z lnem nie pomagała, robi się z tego jak ze sznurka, ale nie poddawałam się. Może przez przerwę, może przez tę ogólną sznurkowatość, robiłam bardzo powoli i rzędów przybywało jak na lekarstwo, tym bardziej się zdziwiłam, kiedy spojrzałam we wzór, a ten kazał mi dzielić na rękawy. Hm, pomyślałam, niby wolno robię a szybko jednak. Spojrzałam jeszcze raz w przebieg poczynań we wzorze, wyglądało na to, że nie skleiły mi się kartki z pięćdziesięcioma rzędami, tym bardziej że wzór czytałam z tabletu. Hm, trzy lata temu robiłam też według tego wzoru, sweter noszę do dziś, widać jakieś amerykańskie efekty, że niby mało widać, a dużo jest. Jednym słowem, podzieliłam. No i wtedy już mogłam naocznie stwierdzić wielkość otworu na rękaw - otwór był żenująco mały. No to chyba nawet Ameryka nie pomoże, nie wcisnę się. Powiększyłam sobie wzór dwukrotnie, czytam po kolei raz, czytam drugi raz i wtedy patrzę, a autorka podała wszystkie rozmiary jakie są możliwe. Czyli rozmiarówka nie zaczynała się od XS jak zazwyczaj, ale od półrocznego niemowlęcia. Okazało się więc, że robię sweter dla czteroletniego dziecka. Patrzyłam i patrzyłam na sweter a raczej na jego początek, na rękawy, na wzór i znowu na sweter i już wiedziałam, że nie ma innego wyjścia - wyciągnęłam druty z robótki, i wtedy z ciekawości przymierzyłam - wszystko się zgadzało, rękawy wypadały mniej więcej w okolicy szyi. Szybko sprułam. Nabrałam drugi raz pogodzona ze światem, wiadomo, prucie dziewiarska rzecz, nawet się ucieszyłam, że zaczynam od nowa i w lepszej już formie rękodzielniczej oczka bardziej równe są.
Poza tym gotowałam pierwszą botwinkę całą w kolorach:
w drodze do domu mijałam jaśminy
przy czym latarnia jest kupnym stempelkiem, ale marzę sobie, żeby tak rysować i żeby być dzieckiem w czasach Andersena, jechać z nim dyliżansem, a on opowiadałby mi bajki o słupkach milowych i objaśniał dlaczego ćwierćmilowe słupki są mniejsze i że dopiero urosną. A na koniec podróży obdarowałby mnie swoimi bajkami, jak to kiedyś przytrafiło się małemu chłopcu z Polski.
Na straganach pojawiły się truskawki i czereśnie, wszystko kwitnie w słońcu i w cieple, najwyraźniej idzie lato, oby nie minęło zbyt szybko, czego sobie i Wam życzę.
Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!