niedziela, 15 czerwca 2025

Bajkowe bukieciki

 


"Jestem jak woda, wszystko mną porusza, wszystko się we mnie przegląda"

Listy, Hans Christian Andersen

Nie czytałam listów, czytałam Dzienniki, które dostałam dawno, dawno temu na Gwiazdkę zaraz po tym jak przeczytałam biografię Andersena.

Należę do tej połowy ludzkości, która Andersena lubi i jakoś mu jestem osobiście wdzięczna, że wymyślił Calineczkę I Brzydkie kaczątko. Dzienniki stały na półce dziesięć lat i czekały aż się odważę, bo, co tu dużo mówić, grube są. I przyszedł czas, że się odważyłam. Czytałam je miesiąc, ale było warto. Andersen poza tym, że był bajkopisarzem był również poetą, człowiekiem bardzo wrażliwym i to widać. Był też skrupulatny, nieśmiały, żądny sławy, wrażliwy i bardzo czuły na swoim punkcie, ale w tym wszystkim ujmujący. W ogóle czytanie czyichś codziennych zapisków ( w tym przypadku były to zapiski tylko z podróży, a szkoda) powoduje wytworzenie specjalnej więzi, oczywiście jednostronnej i czuję teraz do niego jeszcze większą sympatię. 

W Dziennikach wszystko się miesza - pogoda, jedzenie, bukieciki, teatr, wrzody, Szekspir, dyliżanse, ból zębów (bardzo cierpiał na ból zębów, smarował je gorzałką i potem był skrępowany w dyliżansie ze względu na zapach), spacery, wizyty, muzyka, gorączka, dużo podobiadków - ale jest to na swój sposób fascynująca mieszanka (czasem za dużo fizjologicznych szczegółów, ale może jestem przewrażliwiona) , nie nudziłam się ani przez chwilę.

Andersen był uzdolniony nie tylko literacko ale manualnie - wyklejał z gazet kolaże na parawanach, robił dla znajomych dzieci wyklejane książeczki, no to musiało być śliczne, bo sam pisał do tych książeczek tekst, robił też bukieciki dla kobiet, te bukieciki były wykorzystywane na przyjęciach zdaje się. Mnóstwo uroczych szczegółów z epoki.

I mnóstwo pięknych obrazków, nie tylko dosłownych ale opisanych w tak malarski sposób, że stawały przed oczami jak żywe:

"Ładunek na szerokim wozie drabiniastym, przeprowadzka, łóżka, beczki, krzesło, garnki, a na samym szczycie stara babuleńka trzymająca swój kołowrotek; do namalowania"

i trochę humoru:

" wspięliśmy się na Hohenstein, a tam czekały na nas truskawki z cukrem. Miałem zupełnie mokre stopy, co bardzo mocno oddziaływało na moje duchowe ja. W Schandau kupiłem parę skarpet i czeskie słomiane buty, pomogło. Wokół dzikie wąwozy, zbocza z czarnymi świerkami, ponad którymi snuła się błękitnoszara mgła."

Dziennik prowadzony był do samej śmierci, ostatnie notatki robiła Dorothea Melchior, w której domu Andersen znalazł opiekę w czas swojej ostatniej choroby, bardzo to było poruszające. 

Tymczasem ja wróciłam do drutów po bardzo długiej przerwie, tak długiej, że nie mogłam sobie przypomnieć gdzie mam druty, gdzie markery i wzory. Wszystko udało się znaleźć, nabrałam oczka z trudem, ale owocnie, bawełna z lnem nie pomagała, robi się z tego jak ze sznurka, ale nie poddawałam się. Może przez przerwę, może przez tę ogólną sznurkowatość, robiłam bardzo powoli i rzędów przybywało jak na lekarstwo, tym bardziej się zdziwiłam, kiedy spojrzałam we wzór, a ten kazał mi dzielić na rękawy. Hm, pomyślałam, niby wolno robię a szybko jednak. Spojrzałam jeszcze raz w przebieg poczynań we wzorze, wyglądało na to, że nie skleiły mi się kartki z pięćdziesięcioma rzędami, tym bardziej że wzór czytałam z tabletu. Hm, trzy lata temu robiłam też według tego wzoru, sweter noszę do dziś, widać jakieś amerykańskie efekty, że niby mało widać, a dużo jest. Jednym słowem, podzieliłam. No i wtedy już mogłam naocznie stwierdzić wielkość otworu na rękaw - otwór był żenująco mały. No to chyba nawet Ameryka nie pomoże, nie wcisnę się. Powiększyłam sobie wzór dwukrotnie, czytam po kolei raz, czytam drugi raz i wtedy patrzę, a autorka podała wszystkie rozmiary jakie są możliwe. Czyli rozmiarówka nie zaczynała się od XS jak zazwyczaj, ale od półrocznego niemowlęcia. Okazało się więc, że robię sweter dla czteroletniego dziecka. Patrzyłam i patrzyłam na sweter a raczej na jego początek, na rękawy, na wzór i znowu na sweter i już wiedziałam, że nie ma innego wyjścia - wyciągnęłam druty z robótki, i wtedy z ciekawości przymierzyłam - wszystko się zgadzało, rękawy wypadały mniej więcej w okolicy szyi. Szybko sprułam. Nabrałam drugi raz pogodzona ze światem, wiadomo, prucie dziewiarska rzecz, nawet się ucieszyłam, że zaczynam od nowa i w lepszej już formie rękodzielniczej oczka bardziej równe są.

Poza tym gotowałam pierwszą botwinkę całą w kolorach:


w drodze do domu mijałam jaśminy



kaligrafowałam ładne cytaty:


przy czym latarnia jest kupnym stempelkiem, ale marzę sobie, żeby tak rysować i żeby być dzieckiem w czasach Andersena, jechać z nim dyliżansem, a on opowiadałby mi bajki o słupkach milowych i objaśniał dlaczego ćwierćmilowe słupki są mniejsze i że dopiero urosną. A na koniec podróży obdarowałby mnie swoimi bajkami, jak to kiedyś przytrafiło się małemu chłopcu z Polski. 

Na straganach pojawiły się truskawki i czereśnie, wszystko kwitnie w słońcu i w cieple, najwyraźniej idzie lato, oby nie minęło zbyt szybko, czego sobie i Wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

niedziela, 8 czerwca 2025

Książki podróżne i artystyczne oraz chyby niejedne


"Aby przypomóc nieco chybom mej pamięci i zawodności jej tak osobliwej, iż zdarzało mi się nieraz brać w rękę jakoby nowe i nieznane, książki, które czytałem pilnie parę lat wrzpódy i zabazgrałem przypiskami, przyjąłem od niejakiego czasu zwyczaj, aby pomieszczać na końcu każdej książki (mówię o tych, którymi mam zamiar posłużyć się tylko raz) datę, kiedy skończyłem ją czytać, i sąd, jaki z grubsza wyciągnąłem, tak by mi to przynajmniej odtworzyło wrażenie i ogólną myśl, jaką powziąłem o autorze przy czytaniu"

Próby, Michel de Montaigne

Jak to cieszy, jeżeli z Michałem de Montaignem ma się coś wspólnego, chociażby to były tylko chyby pamięci. Swoim chybom usiłowałam zapobiec ponad 20 lat temu, zakładając listę książek przeczytanych,  okazało się to jednak mało przydatne, ponieważ po pewnym czasie znajdowałam na liście tytuły, które w ogóle mi nic nie mówiły a okazywały się być książkami wysoko przeze mnie ocenionymi i obficie cytowanymi w moich notesikach z cytatami. Ogromnie cieszę się, że Michał popierał koncepcję reading żurnalalingu i sam go stosował. 

O Próbach słyszałam już od dawna i od dawna miałam je w planie, lata temu  kupiłam szkolne wydanie - grube, na białym papierze, bardzo małą czcionką i okazało się, że to była najbardziej podróżna książka z mojego zbioru. Chyba trzy razy zabieram ją na wakacje w nadziei, że ją wreszcie przeczytam i przywoziłam do domu nieprzeczytaną. Niby nie ocenia się książki po okładce, ale kiedy nie tak dawno zobaczyłam Próby wydane w trzech tomach, w kieszonkowym formacie (idealny na podróże), kremowy papier, duża czcionka, nie mogłam nie kupić. A skoro kupiłam, wstyd było nie zacząć. Mam co prawda mgliste wrażenie, że trochę na tych urlopach Prób przeczytałam,  ale przez wiadome chyby nie jestem pewna ani czy zaczęłam, ani do którego rozdziału dotarłam. Czytam więc od początku czyli najpierw przepiękny wstęp Boya Żeleńskiego, zaraz po wstępie sam Michał de Montaigne, autor, którego od razu się lubi, ponieważ pisze bardzo osobiście w taki  ujmujący i bezpośredni sposób. Przeczytałam na razie o tym, jak różnymi drogami dochodzi się do podobnego celu, przeczytałam o smutku (nie jest dobry i nie należy mu się poddawać) i o uczuciach, które wychodzą poza nas.  Prób nie można czytać szybko, więc szybko nie czytam a przede mną jeszcze wiele wiele rozdziałów o bezczynności, o kłamstwach, o mówieniu powolnym i rychłym, o przepowiedniach, o stałości, o zapachach, o przyjaźni, o potędze wyobraźni, o zwyczaju odziewania się, o spaniu, o imionach i jeżeli będę czytać w takim tempie jak do tej pory, to może skończę za dwa lata ale może nie. Wiadomo że z Prób wywodzi się cała kultura francuska, czytał je też Szekspir i wiele z nich korzystał, Boy twierdzi, że w Polsce nikt ich nie czytał, bo wszyscy czytali innego Michała czyli Reja wtedy. Ja o tym nie myślę, że to taka potęga myśli, czytam go prostu, wydaje mi się, że codziennie rano idę ze stołeczkiem na tę jego wieżę samotną, a on mi opowiada o doli człowieka, o tym jak niektórzy ludzie byli dzielni, a niektórzy podli w czas wojny, a czas wojny zawsze jest. 

Osobiście cieszy mnie też to, że popiera nie tylko reading journal ale pamiętniki ogólne i tak pisze o swoim ojcu: 

"...polecił podręcznemu pisarzowi prowadzić codzienne notaty, w których spisywał wydarzenia niejakiej wagi, a także dzień po dniu historię domu. Takie małe archiwa bardzo są lube do przeglądania, skoro czas zaczyna już same zdarzenia wymazywać z pamięci, i bardzo sposobne, aby nas zbawić czasem kłopotu: kiedy zaczęto taką a taką robotę, kiedy ukończono; co za osoby przejeżdżały tędy i które się zatrzymały; podróże, wyjazdy, małżeństwa, śmierci, szczęśliwe albo nieszczęśliwe wiadomości, zmiany głównych domowników i inne takie materie. Zwyczaj starożytny, który zdaje mi się godny, aby go każdy wskrzesił w swoim domu: i uważam się za ciemięgę, żem tego poniechał."

Nie chcąc być ciemięgą nie tylko w młodości, ale również na stare lata, od jakiegoś czasu sama tworzę różne pamiętniczki i też żałuję, że nie robiłam tego wcześniej (gdzie ja bym je wszystkie pomieściła?). Zupełnie niedawno znalazłam garść zapomnianych i cudem ocalonych na strychu listów zwanych obecnie mailami i wtedy okazało się, jak naprawdę się nic nie pamięta. Z maili przepisałam do zeszytu parę innych materii lubych do przeglądania 



i wtedy przyszedł mój brat. Zajrzał do notesu uśmiał się z metafory, przejrzał parę stron pamiętniczka, zatrzymał się nad zdjęciem morza z niebieskimi falami, na które wkleiłam tytuł popularnego magazynu i jęknął. 

- Moniczko, skoro interesujesz się kolażami, to może byś spojrzała na to szerzej?

- To znaczy?

 - Jest coś takiego jak książka artystyczna. Możesz włożyć do niej puste kartki i zastanawiać się, czy tu coś miało być, czy chodzi o inny kolor albo fakturę tych kartek, możesz robić okienka, w które coś się wsuwa (nie coś, tylko baba Jaga to była - wsuwało się ją na szufli do pieca), możesz zrobić otwieraną, albo nieotwieraną,  możesz wycinać w książce szufladki, wylepić kawałkami gazet (tylko nie takich) i wkładać tam okruchy ciasteczek, zmiotkę i szufelkę niekoniecznie w takiej kolejności, można z książki zrobić rzeźbę niedużym nakładem narzędzi. 

Okazało się, że czasem litera jest tekstem, czasem tylko tłem, a czasem jest i tym i tym. I że kolor szary jest ważny i na stronie nie może być czarnych punkcików ani tym bardziej białych szczelin i na przykład Gutenberg miał litery "a" w różnych szerokościach po to tylko,  żeby tło strony było szare nie w plamki ani nie z pęknięciami i to wprawiło mnie w zachwyt i radość, że składał książkę i myślał nie tylko o treści, ale też o równomiernych szarościach miłych dla oka. Dowiedziałam się, że fajnie jak jedno zdjęcie się nakłada na drugie, że rysunki budowlane mogą być tłem innych rzeczy i nawet notatki z elektrotechniki też mogą, co mnie ucieszyło, bo mam trochę takich notatek. Omówiliśmy czym się różni pisuar od fontanny i jak patrzeć na okulary zostawione na podłodze w muzeum sztuki nowoczesnej. 

Nie wiem czy będę wycinać szufladki w książkach bo jak mówi Michał, "kto zna siebie, ten nie weźmie cudzej rzeczy za swoją; ten uchyla się od zbytecznych zatrudnień", chociaż taka szufladka z okruchami mogłaby być miła, zwłaszcza gdyby obok była druga ze zmiotką. Odprowadziłam brata do samochodu.

- A ten napis na morzu zakleić?

- Tak zakleić. A najlepiej wyrwać.

- Ale wiesz, że nie wyrwę, nawet jeżeli piony nie nawiązują do fal i poziomów?

- Wiem.

Dalej więc lubo przeglądam, czego i Wam życzę. Dziękuję bardzo za wizyty i przemiłe komentarze, dobrego dnia!

Ps. Z rozmów z przedpokoju:

- Nie mogę autoryzować, bo ja tak nie powiedziałem.

- No wiesz, licentia poetica.

- Ach tak?

- Tak. Ale sens został zachowany?

- Tak. 

No i to najważniejsze :)

niedziela, 25 maja 2025

Niespodziewana obfitość

 


"Nigdy naprawdę się nie dowiemy,  co robimy sobie, ze sobą i dla siebie nawzajem"

Niespokojni ludzie, Fredrik Backman

W ramach świeżo założonego Klubu Czytelniczego wydzielonego w Łódzkiej Biblionetkowej Grupie Spotkaniowej przeczytałam "Niespokojnych Ludzi". Podobało mi się (od razu przyznam, że niektórzy rzucali nią o ścianę - ale w wersji papierowej, nie w czytniku) mimo że była o napadzie na bank, bo tak naprawdę nie o napadzie ani o ciastkach, chociaż mogła być o ciastkach. Tak naprawdę była głównie o relacjach. 

Narracja poprowadzona lekko, styl trochę ironiczny, tematy różnorakie i bardzo różni bohaterowie, Ikea w tle, pizza, feminatywy, intryga. Ja się na kryminałach nie znam, ale autor postarał się, żeby czytelnik był ciągle zaskakiwany, a nie żeby zgadł wszystko na pierwszej stronie i w nudach brnął do końca. Grupa łódzka, która na kryminałach się zna, też była przeważnie zaskakiwana. Tak, bardzo mi się podobało i myślę o tej historii i bohaterach z dużą sympatią. Był nawet romans książkowy - no kto by nie chciał?

Ale poza Klubem czytelniczym życie toczyło się jak zwykle, trochę jadłam, trochę czytałam, trochę chodziłam po internetowych księgarniach i w jednej dla żartu wpisałam w wyszukiwarkę Proust. Dla żartu, bo ja mnie więcej wiem, co Proust napisał. Okazało się, że nie wiedziałam ile ostatnio wydano. Listy, listy, eseje, młodzieńcze powieści, jakieś myśli o katedrach i żółtych ścianach. No cóż, gdyby to nie był Marcelek, to pewnie bym nie uległa, ale przecież to był Marcelek, więc uległam.


I tak jak się spodziewałam po tego typu akcjach wydawniczych - czcionka duża, marginesy wysokie, ceny jeszcze wyższe, ale nie żałuję, bo czego się nie robi dla ukochanego pisarza.

Po część paczek pojechałam do Empiku i tam zobaczyłam na własne oczy, co przeraża Gackową - książki w Empiku były kolorami. Tomy pierwsze w jednym kolorze, tomy drugie w drugim, ciekawe jak byłoby z dwudziestoma dwoma tomami Jeżycjady? Dużo wybierania.



Pomijając horror kolorystyczny, półki w Empiku są piękne a książki jeszcze piękniejsze i rozmarzyłam się, żeby tak mieć ogromną bibliotekę z oknem na ogród i Annę Kareninę całą w kwiatach, Nędzników w jednym tomie albo dwóch, Egipcjanina Sinuhe wydanego teraz bardzo prześlicznie, wszystko w jednym rzędzie i nawet nie według wzrostu.

No ale nie mam biblioteki a zwłaszcza ogrodu, więc pocieszałam się swoimi zeszytami, pisząc w nich i malując ale głównie pisząc. I wtedy przyszedł brat. 

- Zrobiłam postępy? 

- Tak. - Brat popatrzył chwilę na moje napisy dobrane kolorystycznie do obrazków i dodał - Ale skoro interesuje cię kaligrafia, to może spojrzałabyś na nią szerzej.

- To znaczy?

No i wtedy okazało się, że istnieje coś takiego jak typografia. I że litera ma nie tylko kolor, ale ma oko, ma wydłużenia dolne i górne, ma charakter, ma projektanta za sobą, historię, kontekst obyczajowy i tym wszystkim musi pasować nie tylko do obrazka ale też do treści napisu, bo stanowi z nimi całość.  Kiedy czytałam, jak w Kameliowym sklepie papierniczym właścicielka sklepu dobierała czcionkę do treści listu, to myślałam, ze to trochę żart i przesada, a tu najwyraźniej nie żart.  

Po godzinie (albo dwóch) miałam w notesiku zapisanych kilka książek, w sumie bym kupiła od razu, gdybym się nie zrujnowała na Marcelka, i dużo dużo różnych haseł. 

Cyfry nautyczne, sfragistyka, paleografia łacińska, fraktura, neografia, brachygrafia, minuskuły, kapitaliki. Omówiliśmy też pismo angielskie, blokowe, techniczne, wielbłąda w alefie i że alfabet grecki pochodzi od hebrajskiego, że w Afryce nie wiadomo w sumie jaki jest i że gdyby ludzie nie wymyślili pisma, to wymyśliliby coś innego no i w sumie słuszne, bo jakby spisano Iliadę.

Otworzyła się przede mną cała nowa dziedzina, szkoda trochę, że na starość, ale nie ma co narzekać. Przecież nie muszę jej zgłębiać całej, fajnie natomiast popatrzeć na tekst i zobaczyć nie tylko kolor ale i charakter. Taki na przykład cytat w moim nowym reading journalu wygląda trochę jak poskręcane korzenie i pasuje o ile nie do treści to chociaż do obrazka. Taką mam przynajmniej nadzieję, czego i Wam życzę.




Dziękuję bardzo za odwiedziny i przemiłe komentarze, dobrego dnia! 

niedziela, 18 maja 2025

Gastryczne magnetyzmy

 


W toku dni, jakie nastąpiły po jego powrocie, des Esseintes przepatrywał swoje książki, a na myśl, że mógłby z nimi rozstać się na długo, smakował w zadowoleniu nie mniej rzetelnym niż to, którym radowałby się odnalazłszy je po prawdziwej niebytności. 

Na wspak, J.-K.Huysmans

J.-K. Huysmans, którego to nazwiska wymowę sprawdzałam cztery razy, ale i tak nie pamiętam i słusznie, bo Huysmans jest francuskim pisarzem pochodzenia flamandzkiego, a flamandzki, jak ogólnie wiadomo jest mało wymawialny,  otóż Huysmans doszedł do wniosku, że wszystko w literaturze już było, a jak było, to jest nudne (podobnie zresztą mój wnuczek ocenia zabawki, którymi się musi bawić przez pół roku) i należy wymyślić coś nienudnego i nowego. 

Wymyślił więc diuka des Esseintes, dekadenta, który zamknął się w domu z dwoma służącymi i zaczął oddawać się różnym fascynacjom przeważnie estetycznym i wysublimowanym poczynając od literatury łacińskiej, malarstwo, alkohole, poprzez kamienie szlachetne, zapachy, kwiaty doniczkowe oraz podróże, przy czym podróże na krześle przedkładał jednak nad pełnymi trudu podróżami naprawdę. Fascynował się również leczeniem swoich gastrycznych problemów sposobami niezwykle wysublimowanymi.

Fabuły tu w zasadzie nie ma, ani przygód, za to narracja jest tak magnetyczna, że nie można się oderwać i czułam się, jakbym wirowała na karuzeli coraz wyżej i wyżej, a opisy są tak bardzo malarskie i sensualne, że poszłam do Wikipedii i tam przeczytałam, że wszyscy w rodzinie Huysmansa byli od pokoleń malarzami i to naprawdę bardzo widać. 

Dekadentem bym być nie chciała, ale za to bibliotekę diuka, och, tę bym chciała mieć. Książki wydrukowane na specjalne zamówienie, na srebrzystym papierze chińskim, złotawym japońskim, czcionką gotycką naśladującą pismo ręczne, "pewien kupiec z Lubeki przysyłał mu papier z połyskiem, udoskonalony, niebieskawy, szeleszczący, z lekka łamliwy, w którego miąższu zamiast ździebełek słomy tkwiły złociste drobiny, podobne tym, jakie migocą w gdańskiej wódce."

Esseintes się z nikim nie spotykał i to czasem jest fajne, można czytać, można prowadzić journale, można robić ilustrowane Poszukiwanie straconego czasu, 




można nie sprzątać i nie gotować odświętnie, ale czasem, czasem spotykanie jest dobre dla duszy. I tym sposobem odbyło się u mnie spotkanie biblionetkowe. Ugotowałam krem z cukinii, zrobiłam humus z suszonych pomidorów, dwie sałatki oraz naznosiłam do domu różne dobra winne i bagietkowe. Wyprasowałam obrus lniany w maki i w czasie prasowania uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie prasuję w trudzie, ale czekam na święto. Na śmiechy, na rozmowy, na dobre jedzenie i wino. Na dobry czas. 

I czas naprawdę był bardzo dobry, dziewczyny zwiedziły wszystkie regały pojedynczo i w grupach, obejrzały moją książkową makietę, przy czym niektóre się zmotywowały a niektóre wręcz przeciwnie, ujawniły się różne frakcje dotyczące systemów ustawiania książek na półkach przy czym zwolennicy ustawiania według wzrostu (to ja) mają na półkach wszystkie książki ustawione według wzrostu, natomiast przeciwnicy cierpią od książek Umberta Eco rozmieszczonych w różnych pokojach i od Czechowa ustawionego na dwóch półkach oddalonych. Okazało się również, że niektóre tytuły są bardzo trudne do zapamiętania i czasem nam się wydaje, że czytaliśmy taką książkę Pratchetta, której Pratchett w ogóle nie napisał i że oglądaliśmy film, tymczasem oglądaliśmy serial ale też na ka. 



Naprawdę, spotkania, śmiech, wino i książki dobre są zwłaszcza w zimny deszcz, czego sobie i Wam wszystkim życzę. 

Dziękuję za wszystkie dobre słowa, otuchę, dobrego dnia!

niedziela, 11 maja 2025

Noc z mandalami

 


"... trzeba się ćwiczyć w dzielności."

Państwo, Platon

Dawno mnie tu nie było, ale chyba wracam.

W marcu zmarł mój mąż, a ja spałam w pokoju obok. Czy mogłam coś zrobić, gdybym nie spała? Lekarze i przyjaciele twierdzą, że nie mogłam. Sprzedałam więc jego samochód i laptop, została gitara, pudełko nut, przewodnik po Zakopanym, atlas grzybów. I czapka ciemnoróżowa z pomponem, którą zrobiłam dla siebie, a w której wychodził na balkon, kiedy było poniżej minus pięć stopni. -Zrobię ci granatową może, chcesz? Ale nie chciał.

Odwołałam więc wszystkie nasze zaplanowane wakacje, książki zakładam przytulnym wieczornym czytaniem, żeby oswoić noc. 

Na drutach nic nie mam, kawałek zaczętej skarpetki, ale nie mogę przebrnąć przez piętę, mimo, że mam stosowne zapiski z przeszłości. Na szydełku za to mam kolejne kocykowe kwiatki na życzenie wnuczki i w planie kocykowe kwadraty babuni na życzenie wnuczka. Kolory i wzory przez wnuczki zatwierdzone, ale kocyki szydełkują się wolno. 

Dalej prowadzę zeszyty lektur, w notesy wciągnęłam też wnuczkę, nie musiałam jej długo namawiać, też lubi zeszyty i napisy.


Wnuczka nie uznaje na razie spacji i pisze więc zupełnie jak Herodot, nawet tytuł i tematyka zbliżona. 

Na niedawnym spotkaniu łódzkim biblionetkowym usłyszałam komentarz koleżanki "kiedy Czajka jeszcze czytała książki starożytne". Wróciłam do domu i po chwili długiej pomyślałam, ale zaraz, przecież ja dalej czytam starożytne, bo dalej je lubię. Czy nie? Postanowiłam to sprawdzić, a wiadomo, że takie rzeczy najlepiej się sprawdza kwiatkami i legendą. - Ty powinnaś pracować w Urzędzie Statystycznym - powiedziała druga koleżanka i coś w tym jest.

Opracowałam legendę, przyznam, że trochę inspirowałam się kocykami temperaturowymi a trochę kolorami poziomów morza na mapach, w której każdy kolor przypisany jest do określonego przedziału czasowego. Wybrałam kolorowankę z mandalą kwietną i tak powstała mandala lat, w których książka została napisana. I zaraz potem zrobiłam drugą z językami, bo byłam ciekawa, jakie języki przewijają się w moich lekturach i w jakich ilościach. Oczywiście, w oryginałach nie czytam, może tylko poza Kubusiem Puchatkiem, ale wiadomo, dla Kubusia warto się poświęcić.   



Z pomiarów nad moim czytaniem wynika, że od trzech lat czytam głównie książki współczesne i faktycznie cała starożytność stoi na półkach i się kurzy, postanowiłam to zmienić.
Wyciągnęłam "Państwo" Platona i czytam powoli. Właściwie nic nie powinnam pisać o Platonie, bo o nim to już dużo napisano i w dodatku na ogół mądrze. 
Tak sobie jednak dziś pomyślałam, że może faktycznie był genialny i że faktycznie cała filozofia na nim stoi, ale na ludziach to on się nie znał. Pół Państwa (bo jestem w połowie) jest o tym jak z człowieka miotanego pokusami i żądzami  zrobić przepisem prawnym i lekturą prawomyślną człowieka idealnego. No, panie Platonie, tak się chyba nie da, chociaż jak się rozejrzeć dokoła, to ten pogląd pokutuje do dziś dnia.

I tak mija zimny maj. Mąż zawsze stawał w drzwiach, kiedy pisałam.
- Co piszesz?
- No bloga przecież!
Piszę bloga, ale tak naprawdę, to ćwiczę się w dzielności.

Dziękuję za komentarze. Dobrego dnia!

niedziela, 18 sierpnia 2024

Wzorniki na urlopach


"Firletka Jowisza odpowiada miłości Boga, sadziec konopiasty miłości ojcowskiej, głożyna afrykańska sprzeczkom miłosnym, a goździk postrzępiony miłości do literatury."

Błękitny fin de siècle, Justyna Bajda

Ponieważ z powyższych kwiatków znam tylko postrzępionego goździka, w końcu czerwca pojechałam w okolice Szczawnicy i oddałam się miłości do literatury. Dużo też chodziłam, ale bardzo dużo czytałam, nie gotowałam, więc chodziłam i czytałam na zmianę.

Tym razem postanowiłam być nowoczesna i pojechać na wywczas tylko z czytnikiem, ale jak widać na powyższym zdjęciu, paczkomaty są obecne nawet w górskich okolicznościach przyrody, więc papierową książkę nabyłam. Takich książki na czytniku czytać nie można - jest na to za śliczna. Ma kolorowe brzegi kartek, dużo pięknych ilustracji i próbnik odcieni niebieskiego wewnątrz okładki.



Głównymi bohaterami jest Gabriela Zapolska, Kazimierz Przerwa-Tetmajer i Stanisław Wyspiański (spodziewałam się jego obrazów, niestety, nie było). Najciekawsze dla mnie była, poza niebieskim oczywiście, Zapolska, czego się zupełnie nie spodziewałam. W swojej ignorancji i nieobyciu literackim czytałam tylko Moralność pani Dulskiej, a tu okazało się, że Zapolska pisywała do gazet i napisała liczne powieści, mało tego, napisała je w różnych kolorach. Bardzo więc teraz chciałabym przeczytać Sezonową miłość, która jest chyba szafranowa. Kazimierza Przerwy-Tetmajera natomiast nie mam chęci czytać, może dobrze, bo tropy w książkach są bardzo uciążliwe i wydłużają kolejkę książek do czytania. Błękitny fin de siècle przeczytałam z dużą przyjemnością i z zainteresowaniem. O pewnych rzeczach przy lekturze się nie myśli, na przykład dlaczego Izabela Łęcka ubierała się tak a nie inaczej, a szkoda jednak. W bardzo starym serialu (mój kolega z pracy wszystko, co powstało w dwudziestym wieku, określał jako bardzo stare) pod tytułem Przystanek Alaska, doktor Fleischman pyta swoją indiańską pielęgniarkę, o czym myśli, a ona odpowiada - o niebieskim.

Bardzo mnie to wtedy zachwyciło a teraz ja też mogę myśleć o niebieskim. 

Spacery zwłaszcza temu sprzyjały, byłam w okolicach Szczawnicy, było dużo słońca, gór, ścieżek, kwiatków, strumyków, jeleni i owiec strzyżonych oraz niestrzyżonych












.

Jeleń miał na imię Bartuś, przychodził na jabłka razem z łanią i małym jelonkiem. No, ale najdłuższe nawet wywczasy się kiedyś kończą, trzeba wracać do domu, do porzuconego w połowie antyku, więc co zrobić, wróciłam. 

Antyk przeczytałam resztkami silnej woli, niczym maratończyk, albo nawet ultramaratończyk, Przyznam, nie było łatwo, ale zawsze rano siadałam sobie z antykiem i z kawą w fotelu. Otwieram i czytam o piśmie i jakie pismo ma ogromny wpływ na rozwój społeczeństw, dziwne, myślę, że wspominają o tym w rozdziałach o wychowaniu (ostatnie rozdziały w Antyku), widocznie rzeczywiście jest ważne i ma wpływ nawet na młodzież, czytam, przewracam kartkę, patrzę, a ja jestem w środku książki. Zaraz! Przecież byłam już na końcu! Szybko okazało się, że książkę otworzyłam przypadkowo, zakładka siedziała grzecznie prawie na końcu. Odetchnęłam z ulgą i sobie pomyślałam, że z moją pamięcią nie jest jeszcze tak źle, pamiętałam, że czytałam o piśmie, pamiętałam nawet, że już z czytaniem jestem na końcu. Co by nie mówić, pamięć stara się jak może, podsuwa nam informacje, nieraz tylko niekompletne.

Mam od wielu lat owcę, uwielbia przymierzać moje udziergi, kupiłam ją w Zakopanem i od razu nazwałam Bubuliną. Bardzo byłam z siebie zadowolona, bo imię do owcy pasowało nad wyraz i bardzo z siebie byłam dumna, bo nie jest prosto wymyślić tak od razu jakiś fajny wyraz, a imię to już w ogóle. I otóż w ramach tej mojej miłości do literatury, czytam co pan profesor Koziołek napisał o Greku Zorbie, a on napisał, że Zorba na swoją wdówkę mówił Bubulina. Jak moja owca, pomyślałam, ale zaraz opadło mnie podejrzenie, że to jednak nie ja wymyśliłam Bubulinę. Rozczarowałam się trochę, ale i zadziwiłam, że przez ponad trzydzieści lat Bubulinę pamiętałam, ale skąd ona jest to już zupełnie nie. No trudno, dobre i to.

W domu uzupełniłam swój zeszyt lektur czyli Reading journal, który poza zaletami zwyczajnymi, czyli przypominającymi, co czytałam i kiedy, jaki to miało tytuł i jaką okładkę, ma również zaletę nadzwyczajną, można mianowicie wkleić sobie Bohuna (wiem, podły on był i dziki, ale jaki ładny).



  Mam nadzieję teraz już wrócić do normalnych aktywności, chociaż upał trwa i wakacje jeszcze też, ale trzeba wrócić do systematyczności, bo bez systematyczności się wszystko spiętrza, a spiętrzone nie jest miłe. 

Robię też na drutach, ale bardzo niewiele i bardzo powoli, sweter na sobie miałam chyba w czerwcu, więc wolę na razie myśleć o niebieskim, czego i Wam życzę. :)

Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia! 

niedziela, 23 czerwca 2024

Numery z kolorami

 


"Ludy nieznające pisma często odróżniają, rzecz jasna, błahe podanie ludowe od poważnego mitu i quasi-historycznej legendy. Nie przywiązują jednak do tego zbyt wielkiej wagi, a to dlatego, że dopóki legendarne i religijne elementy tradycji przekazywane są ustnie, pozostają we względnej harmonii ze sobą nawzajem i z bieżącymi potrzebami społeczności. Uzgadnianie to dokonuje się na dwa sposoby: drogą nieświadomych operacji pamięci i za sprawą dostosowywania przez wykonawcę ujęcia i wymowy opowieści do oczekiwań słuchaczy. Są na przykład dowody na to, że takie adaptacje i pominięcia zdarzały się w trakcie ustnego przekazu tradycji greckiej. Odkąd jednak utwory Homera i Hezjoda, mieszczące tyle z dawnych greckich dziejów, wierzeń i kosmologii, zostały spisane, kolejne pokolenia stawały wobec coraz bardziej jątrzących wątpliwości: ile dosłownej prawdy jest w opowieściach o ich bogach i bohaterach? Jak wytłumaczyć występujące w nich oczywiste niekonsekwencje? I jak zapisane tam wersje wierzeń pogodzić z obecnymi?"

Następstwa piśmienności, Jack Goody i Ian Watt (w Antropologii antyku greckiego)

Tak, ciągle siedzę w antyku. Skończyła się tożsamość grecka, polityka, o której wiedziałam, że będzie trudna, mit i religia, o której myślałam, że będzie łatwiejsza, ale nie była i zaczęło się pismo. Pismo bardzo lubię i cenię od dawna, jestem wdzięczna, że mogę sobie podpisać słoik z mąką ziemniaczaną i nie pomylić jej z sodą chociażby, ale w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że pismo miało wpływ nie tylko na słoiki, ale na całe myślenie ludzkości. Bo człowiek zaczął myśleć logicznie, kiedy sobie coś zapisał i potem to przeczytał. Cała logika, historia i matematyka ponoć od tego się wzięła. Wzięło się też z pisania strasznie dużo subiekcji (jakby powiedziała moja babcia), kłopotu i pracy. Bo gdy było zapisane, to po stu latach trzeba było sprawdzać czy nie przekręcone, a po tysiącu latach trzeba było tworzyć nowe tomy z komentarzami, dowodami, interpretacjami. Na przykład taka Biblia. Ile się trzeba nakopać w piaskach, jakie technologie trzeba zaprzęgnąć do odczytania tych skrawków, które się wykopie, ile języków trzeba się nauczyć, a i tak do dzisiaj nie wiadomo co Ewa zerwała z drzewa, bo podobno nie jabłko. 

A bez pisma byłoby pięknie. Szekspir by się nigdy nie zestarzał ani Kochanowski, ubiory naturalnie przekształciłyby się w outfity i każdy wiedziałby o co chodzi. Czytać nie byłoby co, internetu by nie było, czasem tylko sąsiadka w drodze do pracy opowiedziałaby jakąś historię. Czasu byłoby a czasu, można byłoby na drutach robić albo myśleć o kolorach, co czasem się łączy a czasem nie. 

Na drutach mam komin z odzyskanej włóczki po sprutej chuście (pozaciągała się i rozciągnęła między niektórymi oczkami). Komin ma mieć charakter sportowy, będę zabierać go na kijki, a wiadomo im mnie na kijkach powiewa luźnych końców tym lepiej. Kolorów ma niedużo, ale i tak o nich myślę, bo okazało się, że niektórzy nie lubią jak kolorów jest dużo i w chaosie. Mnie chaos w kolorach w ogóle nie przeszkadza i nawet się zmartwiłam tym przez chwilę, ale potem sobie pomyślałam, że nie mogę mieć chaosu w książkach ani w journalach, widać więc z tego, że każdy ma swój chaos i swój porządek. Co zrobić.

Myślę też o tym jakie to nieraz człowieka dopadają przeszkody i podgórki. Nie wiem, czy to tylko ja tak mam, ale kiedy z silnymi postanowieniami trwania w niekupowaniu idę do sklepu po masło i śmietanę, witryna księgarni kusi malutką lokomotywą. No, wiadomo, w środku było z niekupowaniem tylko gorzej.


Zawsze tuż przed gotowaniem obiadu okazuje się, że mam zaległości w notesie z cytatami i koniecznie muszę te zaległości nadrobić, jako że w notesach też nie lubię chaosu.


Przy okazji ozdabiania starych cytatów, mogę sobie myśleć o kolorach, czyli mam już dwa w jednym, niestety na obiad ma to niewielki wpływ. Okazało się też, że luka nie była wcale niewinna, objęta czerwoną zakładką zajmuje cały prawie notes, a jeszcze pozostało sporo do uzupełnienia. Ogólnie wiadomo, co trzeba zrobić w takiej sytuacji, trochę mnie to martwi, bo znowu kłóci się z niekupowaniem. 


Jakby tego mało, tuż przed zmywaniem okazało się, że mam nowy piórnik i koniecznie muszę w nim ponumerować kredki, żebym jak wyjmę wiedziała gdzie włożyć z powrotem. Kształcę się w kolorach od dłuższego czasu (na razie głównie poprzez kupowanie kredek i myślenie o kolorach), ale nie bardzo odróżniam żółty od złotej zieleni a raczej od zielonego złota (numer 72). 


Tak, życie pani domu nie jest proste. Na szczęście cytaty mam nadzieję uzupełnić jutro, najpóźniej pojutrze, na kształcenie się w kolorach mam pomysł, 


ale nie zaczynam realizacji, bo w sobotę jedziemy na drugi urlop (na emeryturze fajne jest to, że urlopów jest tyle, ile się chce) i koniecznie muszę się spakować, przy czym nie mam jeszcze za bardzo planu na urlopową robótkę. Kocyk jest za duży i muszę odpocząć od szydełka, komin jest za mały. Nie chciałabym żebym przez kształcenie w kolorach pojechała na urlop bez drutów i outfitów sportowych   

Jednym słowem, tydzień zapowiada się aktywny, ale mam nadzieję wszystkiemu sprostać (zwłaszcza, że kredki mam ponumerowane), czego sobie i Wam życzę.

Dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarze, dobrego dnia!

Ps. Zakładka taka sama jak poprzednio, więc nie widać, na urlop Antropologia jednak zostaje w domu, jedzie ze mną czytnik i mam nadzieję się odzywać i zdawać relacje z czytania.